Czy w XXI wieku, w czasach Netfliksa, innych platform streamingowych, YouTube, czy w ogóle internetu, Oscary mają jeszcze znaczenie? Czy w morzu innych nagród, których gale mają miejsce na wiele miesięcy przed Oscarami, złote statuetki są jeszcze prestiżem? I wreszcie, jaka jest przyszłość Oscarów? Odpowiedzi są dużo bardziej oczywiste, niż się zdaje.
Gala Oscarowa jeszcze dwadzieścia lat temu była niezwykle ważnym wydarzeniem. Była ukoronowaniem pracy Hollywood, a osoba, której udało się wygrać w ważnej kategorii, jak np. najlepszy aktor, czy aktorka, przenosiła swoją karierę na zupełnie nowy poziom. Zazwyczaj nikt nie miał wątpliwości, że nagrodę przyznano słusznie i trzeba było się niezwykle natrudzić, by zostać uhonorowanym przez Akademię.
Dobrym przykładem jest tu chociażby Leonardo DiCaprio, wybitny aktor, na koncie, którego są takie perełki, jak “Co gryzie Gilberta Grape’a”, “Incepcja”, “Wilk z Wall Street”, czy “Wielki Gatsby”. Oscara dostał dopiero za film “Zjawa”, podczas gdy Akademia przyznawała nagrody bez wyraźnego klucza, honorując m.in. bardzo jednowymiarową aktorkę Jennifer Lawrence. Oscary straciły swój splendor, choć statuetka nadal dla wielu jest symbolem spełnienia amerykańskiego snu.
Jednak oglądalność ceremonii z roku na rok topnieje niczym lodowce na Antarktydzie. Kiedy w 1998 roku “Titanic” został ogłoszony najlepszym filmem, według Nielsena przed telewizorami zasiadło rekordowo aż 57 milionów ludzi. W ubiegłym roku padł kolejny rekord, ale za to najniższy w historii, bo galę śledziło jedynie 26,5 miliona widzów. Czy to oznacza, że Oscary się kończą? Ależ skąd! Stacja ABC utknęła z kontraktem na transmisję, aż do co najmniej 2028 roku. Co to oznacza? Że czas antenowy trzeba na tyle wypełnić reklamami, żeby tabelki w Excelu stacji na koniec dnia się zgadzały.
Długo za długo
Dochodzimy do problemu numer jeden. Gala Oscarowa jest zdecydowanie za długa. Ubiegłoroczna ceremonia trwała trzy godziny i 53 minuty – ale to w sumie i tak nic w porównaniu do rekordowych czterech godzin i 23 minut w 2002 roku. Nie zawsze tak jednak było, co tylko dowodzi, że Oscary obecnie są platformą do emisji reklam – notabene za 30 sekundowy spot podczas ceremonii trzeba zapłacić 2-3 miliony dolarów.
Wracając do historii, pierwsza ceremonia wręczenia Oscarów odbyła się w 1929 roku i podobno trwała zaledwie 15 minut. Podobno, bo gala nie była transmitowana, a same wyniki do wiadomości publicznej podano… trzy miesiące później. Pierwsza transmisja telewizyjna natomiast miała miejsce w 1953 r. i zakończyła się po 92 minutach, czyli mniej więcej odpowiadała długości typowemu wówczas filmowi w kinie. Teraz Oscary to przydługie przemówienia, reklamy i występy sceniczne, a do niedawna również popis stand-upu prowadzącego, z którego w tym roku zrezygnowano po skandalu z Kevinem Hartem. Tak, więc zwycięzcy dostają 45 sekund na liczne powtórki słowa “dziękuję” ze swojej prywatnej listy płac, zanim zacznie zagłuszać ich muzyka. Nie oszukujmy – niektórych mogłaby zagłuszyć znacznie wcześniej.
Oscary to nagrody przyznawane przez branżę filmową dla branży filmowej. Imprezę rokrocznie organizuje Akademia Filmowa, która liczy ponad 9200 członków oceniających pracę operatorów, aktorów, reżyserów, montażystów i tak dalej. W ich oczach nagrody są wyrazem uznania doskonałości warsztatu pracy osób wyłącznie z ich branży. Stacja ABC natomiast, jako nadawca chce wycisnąć z Oscarów swoje maksimum, dlatego w tym roku podjęto decyzję, że kategorie za zdjęcia, montaż, charakteryzację i film krótkometrażowy nie będą transmitowane, a w ich miejsce wskoczy blok reklamowy. To się oczywiście nie spodobało, bo ile można oglądać amerykańskich obywateli o perłowym uśmiechu, walczących z brudem i tłuszczem? Uznano, że już lepiej niech zostaną te kategorie, co było dużą ulgą dla nas, Polaków, gdyż bardzo liczyliśmy na Oscara dla “Zimnej wojny”. Mam nadzieję, że twórcy nie czują się przegranymi, bo nie statuetka świadczy o sukcesie, a międzynarodowy rozgłos, jaki uzyskała produkcja.
Amerykański sposób na nudę
Wracając jeszcze do dłużyzn, jakie funduje nam co roku Akademia Filmowa. Zastanawialiście się kiedyś, jak te pięknie ubrane gwiazdy wytrzymują tyle godzin? Niektóre aktorki mają na sobie tyle warstw spandeksu, że nie mogą pójść do toalety, ale reszta? Jakiś czas temu przeprowadziłam wywiad z Yolą Czarderską-Hayek, jedyną Polką, która zasiada w kapitule Złotych Globów. Hayek przyznała, że na Oscarach wszyscy fajnie wyglądają jedynie podczas początkowych ująć, gdzie zapełniona jest cała sala. Potem ci, których kategorie są rozstrzygane później, zwyczajnie wychodzą z sali. Bo ile można siedzieć w ciasnym fotelu? Aby nie wszyscy wyglądali na zanudzonych na śmierć, wynajmuje się tak zwanych “seat fillerów”.
Są to osoby, które ubrane są równie elegancko i przypominają osoby, które zastępują. Siadają na miejscu gwiazd, podczas gdy tamci udają się do baru. Kiedy oni siedzą w fotelach, aktor w tym czasie sączy drinka w barze, czekając na agenta, który z przerażeniem odkryje, że nie ma go na sali i zadzwoni w odpowiednim momencie, żeby wrócił na miejsce. Nie jest tak fajnie, jak na Globach, kiedy się siedzi przy stolikach z pięciogwiazdkowym jedzeniem na talerzu.
Oscary stały się jedną z wielu imprez
Kiedyś Oscary, gdy jeszcze były uznawane za najważniejszą nagrodę filmową, miały pole w zasadzie dla tylko siebie. Oczywiście były też nagrody Emmy, czy muzyczne Grammy, ale ten tort kroiło się na znacznie mniej kawałków, niż obecnie. Teraz są jeszcze Złote Globy, nagrody BAFTA i wiele innych festiwali europejskich, które z łatwością pozwalają przewidzieć wynik Oscarów. Pytanie tylko, czy samo wyróżnienie cokolwiek znaczy jeszcze dla widza? W końcu w dobie streamingu nikt nie czeka na uznanie emerytowanych członków Akademii, aby obejrzeć film. Oscary mogą ewentualnie podkreślić to, co widz już i tak wie, albo sprawdzi np. w serwisie “Rotten Tomatoes”.
Splendoru nie dodaje również fakt, że przy tak dużej imprezie, pojawiają się fatalne wpadki, które nie powinny mieć miejsca, chociażby, aby nie odebrać roli Steve’owi Harvey’owi. Każdy pamięta przecież wpadkę Warrena Beatty’ego, który w 2017 roku ogłosił film “La La Land” najlepszym filmem, tylko po to, żeby za chwilę wyprosić ekipę ze sceny i zaprosić prawdziwych zwycięzców z filmu “Moonlight”. Paradoksalnie, akurat to sprawiło, że wielu widzów znów usłyszało o Oscarach.
Czy te filmy faktycznie są najlepsze?
Ponieważ o gustach nie powinno się dyskutować, ocenę najlepszego filmu zostawię bez komentarza. Mam jednak dość duży niedosyt, jeśli chodzi o nominowanych. Szczególnie rozczarował mnie film “Bohemian Rhapsody”, na który bardzo liczyłam, gdy ogłoszono prace nad produkcją. Przeczytałam niedawno dość trafne porównanie, jakoby “Bohemian Rhapsody” było filmową wersją Wikipedii. Każdy z nas poszedł do kina, bo kocha muzykę “Queen”, ale fakt, że film ma oficjalnie dwóch, a faktycznie wielu więcej reżyserów, (bo i członków grupy) sprawia, że otrzymaliśmy miszmasz, który wygląda, jakby był kręcony w 18 różnych miejscach.
Bohemian “Klap”sody
Jednym z problemów tego filmu jest jego kiepska jakość. Gdyby pominąć momentami nieostre obrazy, nie da się nie zauważyć niezgrabnych i szybkich przeskoków od wątku do wątku, jak i kiepskiego połączenia opowieści jakże barwnego życia Mercury’ego z historią zespołu. Całość koronuje sztuczny tłum, wygenerowany komputerowo podczas koncertu Live Aid. Momentami patrząc też na fryzurę i uzębienie Ramiego Maleka, miałam wrażenie, że oglądam produkcję pokroju “Korony królów” na TVP zamiast hollywoodzkiej produkcji.
Oczywiście, nie można było się spodziewać, że obejrzymy dokładny zapis historyczny w ciągu dwóch godzin. To miał być film, a nie dokument, ale w „Bohemian Rhapsody” jest wiele wątków kompletnie wymyślonych, które miały stworzyć razem spójną całość. Krótko mówiąc, film miał opowiedzieć taką historię, jaką chcieli opowiedzieć żyjący członkowie “Queen” Brian May i Roger Taylor. Obaj zresztą mieli pracować nad filmem, jako muzyczni producenci wykonawczy, a chcieli, żeby Mercury umarł w połowie produkcji, by reszta filmu skupiła się na nich samych, co było by bardzo nudne zresztą.
Pytanie, po co? Czy był to kompleks z dawnych czasów, kiedy Freddie inkasował większość tantiem za napisanie słów do utworów? Wiadomo przecież, że “Queen” nie istniałoby bez Mercury’ego, ale ten obecnie nie ma już nic do powiedzenia. Dlatego też – moim zdaniem – w filmie znalazł się Rami Malek, którego większość z nas i tak widziało, jako Elliota z serialu “Mr. Robot”. Oryginalnie w filmie miał zagrać Sasha Baron Cohen. Wizja członków zespołu doprowadziła jednak do konfliktu z Cohenem, który ma większe umiejętności od Malka, ale chciał ukazać bardzo kontrowersyjny obraz Mercury’ego. Mowa tu o imprezach z karłami, którzy na głowie nosili tace z kokainą. No, ale w ten sposób powstałby film o Mercurym, a May i Taylor ponownie zostaliby z niczym.
Torby z prezentami warte tysiące dolarów
I na koniec trochę liczb. Tegoroczna torba prezentowa, którą otrzymywali zaproszeni twórcy wyceniana jest na 148 tys. dolarów, czyli znacznie więcej, niż warta ledwie 400 dolarów pozłacana 24-karatowym złotem statuetka Oscarów. W środku goście odnajdą takie prezenty, jak bilet na ekskluzywne wakacje dla dwojga, biżuterię, czekoladki, czy zaproszenia na zabiegi spa. Problem w tym, że gwiazdy wcale nie chcą takich prezentów. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że muszą od nich odprowadzić podatek, a nie oszukujmy się, nikt z pierwszoligowych aktorów nie pojedzie na wakacje all-inclusive zapewnione przez jednego ze sponsorów, ani też na zwykły zabieg spa. Gwiazdy chronią swoją prywatność i komercja jest nie dla nich. Kończy się to zazwyczaj tym, że tego typu “nagrody” przekazują znajomym, czyli tylko dopłacają do całej imprezy.
Czy zatem Akademia znajdzie skuteczny i pełen szacunku sposób na to, by uczynić Oscary ponownie najważniejszą imprezą filmową? Nie sądzę. Oscary jednak powinny prezentować to, co najlepsze, ale także przede wszystkim wyróżniać się. Akademia oraz stacja ABC muszą postawić na jakość, a nie na ilość i na nowo zbudować widownię, o którą dziś trzeba zabiegać bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.